4 dniowy road trip po plażach Alentejo i Algarve
Budzik jak zwykle zadzwonił o 7 rano. Codziennie do pracy wstaję po trzech drzemkach. Dziś, wyjątkowo przespałam jeszcze jedną – w końcu mam wolne! Mogę sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa.

Nie możemy jednak spać zbyt długo, ponieważ na 8:30 jesteśmy umówieni na odbiór samochodu w wypożyczalni i chcemy jak najwcześniej wyjechać z Lizbony i dotrzeć do Porto Covo. To pierwszy przystanek na naszej trasie.
Tak jak wszystkie punkty na liście, rekomendowany przez moich znajomych z pracy – Portugalczyków. Polecili mi miejsca, które lubią najbardziej i najchętniej odwiedzają.
Nasz plan był dosyć luźny i prosty: kierować się na południe od plaży do plaży, grzać blade ciała, kąpać się w oceanie i dobrze jeść.
Przed wyjazdem rozpisałam dokładne odległości między punktami na liście, co okazało się bardzo pomocne.
Przed nami dzikie, ukryte w zielonym Parku Narodowym skarby Alentejo oraz turystyczne Algarve. No to w drogę.
Porto Covo

Malutka, urocza miejscowość z jedną główną uliczką, prowadzącą praktycznie prosto do oceanu. Typowa dla Portugalii bardzo niska zabudowa: białe domki z niebieską oblamówką, idealnie komponujące się z bezchmurnym niebem i błękitem oceanu.
Na tej głównej ulicy jest kilka sklepów z pamiątkami oraz gadżetami, przydatnymi na plaży i kilka restauracji. Oprócz jednej pizzerii, wszystkie specjalizują się w rybach, owocach morza i ślimakach.
Skusiliśmy się na wielką ucztę. W restauracji Luck – Luck zamówiliśmy pół porcji ślimaków (3,5 €) oraz wielki talerz owoców morza dla dwojga (30 €). Był na nim krab, krewetki, mule w białym winie, czosnku i kolendrze, obok pasta krabowa podana w skorupie kraba oraz małże w sosie pomidorowym. Pierwszy raz w życiu mieliśmy spróbować kraba. Uprzejmy kelner pokazał nam jak się za niego zabrać przy pomocy młotka. Nie jestem fanką owoców morza. Przed przeprowadzką do Portugalii jadałam je sporadycznie. Generalnie wolę pomidorową z ryżem. W odróżnieniu od owoców morza można się nią najeść i do obsługi nie potrzebny jest młotek.
Mam jednak taką zasadę, że niezależnie od tego gdzie jestem, jadam lokalną kuchnię. Dzięki Portugalii w końcu powoli przekonuję się do owoców morza. Nawet polubiłam krewetki i mule. Portugalia słynie z owoców morza, dlatego będąc tu warto spróbować tych rożnych dziwactw z oceanu. Niekoniecznie po to, aby się nimi najeść. Dla mnie to raczej doświadczenie, podobnie jak ślimaki. Spróbowałam, pewnie już nigdy ich nie zamówię, ale teraz wiem z własnego doświadczenia, że są … znośne.


Jeszcze przed tą ucztą udaliśmy się na plaże. W końcu lepiej nie pływać z żołądkiem pełnym ślimaków.
Na końcu, tej krótkiej, głównej uliczki Porto Covo znajduje się zejście na plażę Dos Buzinhos. To bardzo ładna plaża, z dwóch stron osłonięta skałami, dzięki czemu mogliśmy rozłożyć koc w bezwietrznym miejscu. Co chwilę fale oceanu rozbijały się o skaly.
Porto Covo, nie jest tętniącym życiem centrum turystycznym. Spodziewam się jednak, że biorąc pod uwagę rozmiar tej plaży, w weekend może robić się dosyć tłoczno.
Jeśli chcecie uciec przed światem, przed nadmiarem bodźców, to ta mała wioska może być idealna.
Porto Covo leży ponad 170 km na południe od Lizbony. Dojazd samochodem zajmuje niecałe dwie godziny. Na początku jedzie się autostradą, potem lokalną drogą.
Około 13 km na południe od Porto Covo znajduje się Vila Nova de Milfontes – drugi przystanek na naszej trasie.
Vila Nova de Milfontes

Od razu udaliśmy się na plażę. Kiedy temperatura na dworze wynosi powyżej 30 stopni, redukujemy chodzenie wsród nagrzanego betonu do minimum, nawet jeśli chodzi o urokliwe portugalskie miejscowosci jak Vila Nova de Milfontes.
To co ciekawe, to różnorodność plaż jakie tam się znajdują. Wioska położona jest nad rzeką Mira, przy ujściu do Oceanu Atlantydzkiego. Są tam spokojne i wąskie plaże na północnym brzegu rzeki, duże i szerokie na południowym. Oprócz tego, wietrzne plaże, idealne do surfingu nad samym oceanem.
Ja nie przepadam za silnym wiatrem na plaży, dlatego rozłożyliśmy się w spokojnym miejscu na prawym (północnym) brzegu. Poleżeliśmy na gorącym piasku, schłodziliśmy się w wodzie. Następnie znowu wskoczyliśmy do nagrzanego Fiata 500 i udaliśmy się 30 km na południe w kierunku kolejnej plaży. Pół godziny później zaparkowaliśmy w Zambujeira de Mar.
Zambujeira do Mar
To kolejna mała miejscowość, z białymi domkami i liczbą restauracji przekraczającą liczbę mieszkańców. Położona na wzgórzu, z którego można podziwiać bezkres oceanu.
Do plaży prowadzą schody, można też zaparkować na dole, na parkingu za plażą.
Sama plaża jest duża, piaszczysta i bardzo ładna. Kiedy tam przyjechaliśmy zaczynał sie odpływ. Ocean był wzburzony. Początkowo, nieco zniechęcało mnie to wejścia do wody. Ostatecznie kąpiel okazała się bardzo przyjemna i orzeźwiająca.


W Portugalii, na samej plaży infrastruktura gastronomiczna jest raczej uboga. Jedna maksymalnie dwie restauracje, a czasami żadnej. Dlatego Portugalczycy zabierają ze sobą całą wyprawkę, ewentualnie kupują przekąskę od sprzedawcy, krążącego po plaży z wielkim białym pudłem. Niby nic dziwnego, nad Bałtykiem też są mali przedsiębiorcy oferujący zgrzanym plażowiczom orzeźwiające napoje i lody. Za to jego portugalski odpowiednik sprzedaje pączki! tzw. bolo da praia. Ostatnia rzecz na jaką miałam ochotę zjeść na plaży to słodki i tłusty pączek, ze słodkim i tłustym kremem, posypany cukrem. To jeden z hitów Portugalii! Popularny do tego stopnia, że kolega z pracy zamówił je raz nawet do biura. Wiecie, że Portugalczycy uwielbiają słodkości na bazie jajek i cukru. Jeśli chcecie poczuć się jak lokalsi, koniecznie spróbujcie bolo da praia, najlepiej właśnie na plaży.
4 Komentarze Dodaj własny